Do zadania tak poważnego pytania upoważnia wybitna pozycja w świecie stomatologii lub inne usprawiedliwiające okoliczności. Chyląc czoła przed moimi nauczycielami oraz innymi szacownymi kolegami, ja ze swoją 20-letnią przygodą ze stomatologią nie śmiałbym lokować się w pierwszej kategorii. Obstawiam więc te „inne okoliczności” i proponuję raczej refleksję z podróży przez najróżniejsze krainy mojej pracy zawodowej. W tej podróży co chwila pojawia się nowy szczyt, do którego muszę wybrać właściwą drogę, a na szlaku stale spotykam inne ekipy takich jak ja podróżników. Zatrzymujemy się wtedy i z przyspieszonym biciem serca wymieniamy się sposobami, jak pokonać kolejne doliny, rzeki i strome podejścia, by zdobyć dany szczyt. Opowiadamy o niepowodzeniach, które nas dotknęły, bo nie ma sensu, żeby któryś z nas niepotrzebnie łamał nogę na tej samej przeszkodzie. Nieostrzeganie o niebezpieczeństwach jest w naszym towarzystwie niemile widziane.
Budujemy świat oparty na zaufaniu. Jeśli chcecie się Państwo dowiedzieć, kim są przewodnicy owych grup, to rozejrzyjcie się, przejrzyjcie poprzednie numery „e-Dentico”, a może poczekajcie na następne; warto – oni mają nowe mapy, także dla Was.
Doświadczenia stomatologów w XXI wieku ewidentnie wskazują, że w dalszą podróż musimy zabrać owe nowe mapy. Jak się okazuje, rozwój nauki nie przebiega liniowo, ale podlega czasem nieprzewidywalnym zmianom w związku z wydarzeniami, które są niezależne od danej dziedziny (w skrócie chodzi o zmianę paradygmatu opisaną już w 1962 roku przez Thomasa Khuna w „Strukturze pracy naukowych”). Według mnie stomatologia przez wiele lat rozwijała się liniowo, ale w latach 90. XX wieku nastąpiły takie właśnie zmiany, które wymusiły na nas korektę myślenia o naszej dalszej pracy i również o naszym życiu.
Ale do rzeczy. Moja zawodowa przygoda ze stomatologią rozpoczęła się od ukończenia studiów na Oddziale Stomatologicznym AM w Warszawie. Był to rok 1996. W Polsce od 7 lat dokonywały się olbrzymie zmiany ustrojowe, w sposób nieunikniony wpływając na nasze postawy. Nie omijały one również stomatologii. Z centralnego zarządzania, które zupełnie abstrakcyjnie odnosiło się do ekonomii, nasza dziedzina weszła w obszar gospodarki wolnorynkowej. Lekarze dentyści dostali sygnał: od tej pory jesteście sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Oddziały stomatologiczne Akademii Medycznych oczywiście pozostały w sferze budżetowej, jako jednostki odpowiedzialne za dydaktykę studentów oraz prowadzenie edukacji podyplomowej.
Widziałem tę przemianę na własne oczy. Pamiętając z dzieciństwa czołgi jadące koło mojego domu do Ursusa w grudniu 1981 roku, żołnierzy w wozach pancernych stacjonujących obok mojej szkole podstawowej, półki z octem w stanie wojennym oraz zakaz wyjeżdżania gdziekolwiek, nagle otrzymałem dar z nieba: wszystko mogę, jestem wolny! Kończę studia, wybieram staż podyplomowy. Chciałem robić coś nowego – implanty, marzenie! Myślałem więc o chirurgii stomatologicznej, ale natłok chętnych sprawił, że trochę przez przypadek złożyłem dokumenty do kliniki chirurgii szczękowej. I tu życie mnie zaskoczyło, ponieważ miałem szczęście spotkać na swojej drodze Pana Profesora Janusza Piekarczyka – człowieka-legendę polskiej stomatologii, mojego szefa. Mogłem na co dzień stykać się z tą legendą i tak naprawdę to on zaraził mnie miłością do swojej pracy. Potwierdzeniem jego zaangażowania było to, że w swoim życiu pełnił wszystkie możliwe funkcje, poczynając od asystenta, na rektorze naszej Alma Mater kończąc. Będąc chirurgiem szczękowym, jednocześnie bardzo dbał o równomierny rozwój wszystkich dziedzin stomatologicznych. Miał niezwykły dar syntetycznego i dalekowzrocznego widzenia swojej pracy. Był przy nas. Wtedy nie byłem tego tak bardzo świadomy, jak teraz, kiedy oceniam ten czas z dystansu. Chirurgia szczękowa dała mi perspektywę widzenia stomatologii nieograniczonej do jamy ustnej czy głowy, a nawet ogólnego zdrowia pacjenta. Okazało się, że pacjenci po urazach, leczeni z powodów onkologicznych czy z różnego rodzaju deformacjami twarzy moją swoje historie, nie tylko medyczne, ale i życiowe. To historie walki, w której i ja zaczynałem uczestniczyć. Pacjenci przychodzili do mnie z nadzieją, że im pomogę. Była to dla mnie lekcja pokory i empatii, zaczynałem rozumieć, z czym przyjdzie mi się zmierzyć w życiu zawodowym.
W tym samym czasie po zakończeniu studiów podjąłem pracę w klinice o profilu protetycznym oraz w gabinecie mojej mamy – tradycyjnego stomatologa. Po stażu oczywiście nie było wolnego etatu na chirurgii, więc rozwiązaniem było „odpracowanie” mojego etatu na stanowisku dentysty w gabinecie stomatologicznym mieszczącym się w dużym warszawskim zakładzie pracy. Dużo pracy, ale takiej, która bardzo mnie cieszyła – tak naprawdę uczyłem się, jak dać radę. Nie zawsze byłem zadowolony z wyników pracy. Ale to właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że znajduję się jednocześnie w różnych przestrzeniach stomatologii. Każda z nich dawała mi inne doświadczenia, niestety, w żadnej z nich nie mogłem zrobić tego, co robiłem w tych innych. Zdałem sobie sprawę, że tak oddzielnie leczeni pacjenci nie są leczeni tak dobrze, jak mogliby być. Czy była w tym czyjaś wina? Oczywiście nie, chorował cały system. A moja frustracja była „obrażaniem się na padający deszcz”.
Pisałem wcześniej o przemianach w świecie; dla ukazania pełnego kontekstu postarajmy się nałożyć je na moją ścieżkę zawodową. Przełom XX i XXI wieku to otwarcie granic – również dla wiedzy. Jadąc w 1997 roku na swój pierwszy kurs implantologiczny do Niemiec, zastępowałem znajomego, który z powodu swoich obowiązków akurat pojechać nie mógł. Mój starszy kolega z kliniki chirurgii szczękowej, ziewając i trochę machając ręką na mój entuzjazm, orzekł, że to podróż i wydatek bez sensu, bo na implanty w Polsce miejsca nie ma – za drogie. Wtedy się dziwiłem, dziś chyba znam wytłumaczenie tej sytuacji. Byłem z pokolenia przełomu: zmiana i nowe były dla mnie czymś pozytywnym, mimo że niosły ryzyko – ja je akceptowałem, on uważał je za przeciwwskazanie. Jego doświadczenie mówiło: status quo jest bezpieczne i tej linii się trzymajmy. Praca akademicka wiązała się z absolutnym podporządkowaniem osobom kierującym jako tym, które mają doświadczenie i wiedzę, a o tę w tamtych czasach było naprawdę trudno. Wtedy taki pionowy system zarządzania absolutnie się sprawdzał. Nasz szef jednak, widząc zmieniający się świat, popuszczał nam (w sposób kontrolowany) wodze. Mogliśmy się zacząć rozwijać również „podróżniczo”. Okazało się, że znajomość angielskiego otwiera drzwi do nieograniczonej wiedzy, również w Medlinie, PubMedzie itp.
Zacząłem w tym czasie dochodzić do przekonania, że wiedza ze studiów już nie wystarcza, kończy się. Chciałem być skuteczny, próbowałem więc łączyć moje różne doświadczenia. Jednocześnie będąc młodym lekarzem, byłem pełen obaw, by nie popełnić błędu, działać zgodnie ze sztuką! Przeżywałem podjęte na dyżurach decyzje…