Znaczenie zabiegów wstępnego postępowania protetycznego
lek. dent. Michał Szewczyk, dr hab. n. med. Magłorzata Pihut
MISTRZOWIE STOMATOLOGII
PRAKTYKA
PERYSKOP
MISTRZOWIE STOMATOLOGII
PRAKTYKA
PERYSKOP
Do zadania tak poważnego pytania upoważnia wybitna pozycja w świecie stomatologii lub inne usprawiedliwiające okoliczności. Chyląc czoła przed moimi nauczycielami oraz innymi szacownymi kolegami, ja ze swoją 20-letnią przygodą ze stomatologią nie śmiałbym lokować się w pierwszej kategorii. Obstawiam więc te „inne okoliczności” i proponuję raczej refleksję z podróży przez najróżniejsze krainy mojej pracy zawodowej. W tej podróży co chwila pojawia się nowy szczyt, do którego muszę wybrać właściwą drogę, a na szlaku stale spotykam inne ekipy takich jak ja podróżników. Zatrzymujemy się wtedy i z przyspieszonym biciem serca wymieniamy się sposobami, jak pokonać kolejne doliny, rzeki i strome podejścia, by zdobyć dany szczyt. Opowiadamy o niepowodzeniach, które nas dotknęły, bo nie ma sensu, żeby któryś z nas niepotrzebnie łamał nogę na tej samej przeszkodzie. Nieostrzeganie o niebezpieczeństwach jest w naszym towarzystwie niemile widziane.
Budujemy świat oparty na zaufaniu. Jeśli chcecie się Państwo dowiedzieć, kim są przewodnicy owych grup, to rozejrzyjcie się, przejrzyjcie poprzednie numery „e-Dentico”, a może poczekajcie na następne; warto – oni mają nowe mapy, także dla Was.
Doświadczenia stomatologów w XXI wieku ewidentnie wskazują, że w dalszą podróż musimy zabrać owe nowe mapy. Jak się okazuje, rozwój nauki nie przebiega liniowo, ale podlega czasem nieprzewidywalnym zmianom w związku z wydarzeniami, które są niezależne od danej dziedziny (w skrócie chodzi o zmianę paradygmatu opisaną już w 1962 roku przez Thomasa Khuna w „Strukturze pracy naukowych”). Według mnie stomatologia przez wiele lat rozwijała się liniowo, ale w latach 90. XX wieku nastąpiły takie właśnie zmiany, które wymusiły na nas korektę myślenia o naszej dalszej pracy i również o naszym życiu.
Ale do rzeczy. Moja zawodowa przygoda ze stomatologią rozpoczęła się od ukończenia studiów na Oddziale Stomatologicznym AM w Warszawie. Był to rok 1996. W Polsce od 7 lat dokonywały się olbrzymie zmiany ustrojowe, w sposób nieunikniony wpływając na nasze postawy. Nie omijały one również stomatologii. Z centralnego zarządzania, które zupełnie abstrakcyjnie odnosiło się do ekonomii, nasza dziedzina weszła w obszar gospodarki wolnorynkowej. Lekarze dentyści dostali sygnał: od tej pory jesteście sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Oddziały stomatologiczne Akademii Medycznych oczywiście pozostały w sferze budżetowej, jako jednostki odpowiedzialne za dydaktykę studentów oraz prowadzenie edukacji podyplomowej.
Widziałem tę przemianę na własne oczy. Pamiętając z dzieciństwa czołgi jadące koło mojego domu do Ursusa w grudniu 1981 roku, żołnierzy w wozach pancernych stacjonujących obok mojej szkole podstawowej, półki z octem w stanie wojennym oraz zakaz wyjeżdżania gdziekolwiek, nagle otrzymałem dar z nieba: wszystko mogę, jestem wolny! Kończę studia, wybieram staż podyplomowy. Chciałem robić coś nowego – implanty, marzenie! Myślałem więc o chirurgii stomatologicznej, ale natłok chętnych sprawił, że trochę przez przypadek złożyłem dokumenty do kliniki chirurgii szczękowej. I tu życie mnie zaskoczyło, ponieważ miałem szczęście spotkać na swojej drodze Pana Profesora Janusza Piekarczyka – człowieka-legendę polskiej stomatologii, mojego szefa. Mogłem na co dzień stykać się z tą legendą i tak naprawdę to on zaraził mnie miłością do swojej pracy. Potwierdzeniem jego zaangażowania było to, że w swoim życiu pełnił wszystkie możliwe funkcje, poczynając od asystenta, na rektorze naszej Alma Mater kończąc. Będąc chirurgiem szczękowym, jednocześnie bardzo dbał o równomierny rozwój wszystkich dziedzin stomatologicznych. Miał niezwykły dar syntetycznego i dalekowzrocznego widzenia swojej pracy. Był przy nas. Wtedy nie byłem tego tak bardzo świadomy, jak teraz, kiedy oceniam ten czas z dystansu. Chirurgia szczękowa dała mi perspektywę widzenia stomatologii nieograniczonej do jamy ustnej czy głowy, a nawet ogólnego zdrowia pacjenta. Okazało się, że pacjenci po urazach, leczeni z powodów onkologicznych czy z różnego rodzaju deformacjami twarzy moją swoje historie, nie tylko medyczne, ale i życiowe. To historie walki, w której i ja zaczynałem uczestniczyć. Pacjenci przychodzili do mnie z nadzieją, że im pomogę. Była to dla mnie lekcja pokory i empatii, zaczynałem rozumieć, z czym przyjdzie mi się zmierzyć w życiu zawodowym.
W tym samym czasie po zakończeniu studiów podjąłem pracę w klinice o profilu protetycznym oraz w gabinecie mojej mamy – tradycyjnego stomatologa. Po stażu oczywiście nie było wolnego etatu na chirurgii, więc rozwiązaniem było „odpracowanie” mojego etatu na stanowisku dentysty w gabinecie stomatologicznym mieszczącym się w dużym warszawskim zakładzie pracy. Dużo pracy, ale takiej, która bardzo mnie cieszyła – tak naprawdę uczyłem się, jak dać radę. Nie zawsze byłem zadowolony z wyników pracy. Ale to właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że znajduję się jednocześnie w różnych przestrzeniach stomatologii. Każda z nich dawała mi inne doświadczenia, niestety, w żadnej z nich nie mogłem zrobić tego, co robiłem w tych innych. Zdałem sobie sprawę, że tak oddzielnie leczeni pacjenci nie są leczeni tak dobrze, jak mogliby być. Czy była w tym czyjaś wina? Oczywiście nie, chorował cały system. A moja frustracja była „obrażaniem się na padający deszcz”.
Pisałem wcześniej o przemianach w świecie; dla ukazania pełnego kontekstu postarajmy się nałożyć je na moją ścieżkę zawodową. Przełom XX i XXI wieku to otwarcie granic – również dla wiedzy. Jadąc w 1997 roku na swój pierwszy kurs implantologiczny do Niemiec, zastępowałem znajomego, który z powodu swoich obowiązków akurat pojechać nie mógł. Mój starszy kolega z kliniki chirurgii szczękowej, ziewając i trochę machając ręką na mój entuzjazm, orzekł, że to podróż i wydatek bez sensu, bo na implanty w Polsce miejsca nie ma – za drogie. Wtedy się dziwiłem, dziś chyba znam wytłumaczenie tej sytuacji. Byłem z pokolenia przełomu: zmiana i nowe były dla mnie czymś pozytywnym, mimo że niosły ryzyko – ja je akceptowałem, on uważał je za przeciwwskazanie. Jego doświadczenie mówiło: status quo jest bezpieczne i tej linii się trzymajmy. Praca akademicka wiązała się z absolutnym podporządkowaniem osobom kierującym jako tym, które mają doświadczenie i wiedzę, a o tę w tamtych czasach było naprawdę trudno. Wtedy taki pionowy system zarządzania absolutnie się sprawdzał. Nasz szef jednak, widząc zmieniający się świat, popuszczał nam (w sposób kontrolowany) wodze. Mogliśmy się zacząć rozwijać również „podróżniczo”. Okazało się, że znajomość angielskiego otwiera drzwi do nieograniczonej wiedzy, również w Medlinie, PubMedzie itp.
Zacząłem w tym czasie dochodzić do przekonania, że wiedza ze studiów już nie wystarcza, kończy się. Chciałem być skuteczny, próbowałem więc łączyć moje różne doświadczenia. Jednocześnie będąc młodym lekarzem, byłem pełen obaw, by nie popełnić błędu, działać zgodnie ze sztuką! Przeżywałem podjęte na dyżurach decyzje…
W tamtym czasie zaczął również kruszeć mit jedynej słusznej prawdy w medycynie. Miałem okazję obserwować ścieranie się poglądów dotyczących leczenia: różni profesorowie, różne szkoły… I tu kolejny moment zawodowego dojrzewania: uświadomienie sobie konieczności znalezienia własnego systemu, własnej filozofii leczenia splecionej z tak bogatej, dostępnej wiedzy, która nierzadko bywa sprzeczna. Wówczas wciąż sądziłem, że muszę się wszystkim zajmować. Przyznacie Państwo, że osiągamy wrażenie pomieszania z poplątaniem. Ale nie martwcie się, życie potrafi z czasem prostować swoje meandry. Zaangażowanie w pracę na oddziale wiązało się z przechodzeniem kolejnych stopni wtajemniczenia: specjalizacja z chirurgii stomatologicznej, z chirurgii szczękowej, doktorat, decyzja o studiach na wydziale lekarskim i …znajome spostrzeżenie: specjalności medyczne, podobnie jak stomatologiczne, są od siebie jakoś dziwnie odseparowane. Zmieniło to moją perspektywę, dzięki czemu zyskałem inny obraz stomatologii (jak mawiają Amerykanie: big picture). Już wiedziałem, że moje poglądy na leczenie muszą wynikać z mojego najgłębszego przekonania. Po powrocie ze studiów medycznych zacząłem zajmować się bliżej chirurgią korekcyjną wad szkieletowych. Trochę już bardziej dojrzały odkryłem, że jestem za słaby psychicznie na onkologię, bałem się nieuchronnej w tej dziedzinie porażki – śmierci pacjenta. Natomiast leczenie wad dawało możliwość zmieniania na lepsze ludzkiego życia, w większości przypadków ludzi wchodzących w dorosłość – z moją pomocą mogli wygrać lepsze życie.
W międzyczasie życie, po raz kolejny prostując swoje meandry, postawiło przy mnie moją żonę z jej pasją – ortodoncją. Mogłem się od niej wiele dowiedzieć na temat ortodoncji, uzyskać wyjaśnienia, dlaczego tak, a nie inaczej. Nasza relacja – ktoś powie, że tej kwestii podnosić nie należy, ale to bzdura; stanę do dyskusji, zacytuję kilka historii – pozwoliła nam wiele dopracować, a jednocześnie dowiodła, że współpraca oparta na zaufaniu między specjalistami musi być bliższa, bardziej szczegółowa. Naszym celem stało się wyleczenie pacjenta, a nie tylko leczenie go. Nie zamykaliśmy się w sztuce ortodontycznej i chirurgicznej, ustalaliśmy natomiast wspólną, zrozumiałą dla każdego pacjenta taktykę. Ten model eksperymentalny pozwolił na zniwelowanie bariery statusu zawodowego, pozostawiając na placu boju tylko problem leczenia pacjenta, przy całkowitym do siebie zaufaniu. I to zaczęło się nam udawać. Taki był początek naszego zespołu. Przekonaliśmy się, że prawdziwie zgrany zespół wymaga od swoich członków pogłębiania dalszej współpracy, ale i miejsca na kompromis (dla ilustracji: 20% kompromisu jednego lekarza może dać 80% polepszenia sytuacji drugiego – warto to rozważyć). Wtedy dopiero pojawia się zjawisko synergii. W Polsce zresztą ten czuły punkt zawodowego kompromisu jest szczególnym wyzwaniem. Nie akceptujemy, czasem nawet w rozmowach zawodowych, kwestionowania swojego zdania – zabawa w „adwokata diabła” może skończyć się rozłamem towarzyskim. Powszechnie akceptowalnym stwierdzeniem w tej materii przez wiele lat było „zawsze tak robiłem i zdania nie zmienię”, „mam pacjentów na trzy miesiące” itd., itp. Leczenie zespołowe ma wyższość nad niezespołowym również w wielu sytuacjach klinicznych, które nie są czarno-białe i wymagają spojrzenia na dany problem z wielu stron.
W związku ze stale rozwijającą się wiedzą, w pierwszych latach naszego wieku coraz bardziej krystalizowały się założenia evidence-based medicine. Wbrew przekonaniu, że chodziło o opieranie leczenia o najnowsze piśmiennictwo, EBM znacznie upodmiotowując pacjenta, uzależnia jego leczenie od szeregu czynników, takich jak sytuacja kliniczna, dane z badań naukowych, system wartości pacjenta i jego preferencje i dopiero na to nałożona jest wiedza oraz umiejętności lekarza.
Jak zatem – mając świadomość, że problemem jest nie tylko ubytek w zębie lub brak zęba – wygląda dziś obieg leczenia pacjenta stomatologicznego? Nazywam to systemem „od Annasza do Kajfasza”: różni stomatolodzy specjalizujący się w danej dziedzinie lub o ogólnym podejściu, różne ośrodki referencyjne, różne zespoły, szkoły, doświadczenia, różne kursy zawodowe urządzane trochę na zasadzie wyścigu firm, która sprowadzi atrakcyjniejszego prowadzącego (z niekwestionowanym szacunkiem do tych osób), pacjenci korzystający z „dr. Google’a”, listy dyskusyjne na każdy temat… Zwariować można! Do tego zdezorientowani pacjenci, którzy nie wiedzą komu wierzyć, a także prawnicy podążający za pacjentami poszkodowanymi niewłaściwym leczeniem.
Na dodatek mamy wyraźne i powszechne niedofinansowanie jednostek akademickich, bazujących na wypracowanych przed laty strukturach zależności w obrębie olbrzymich organizacji i z tego powodu nieelastycznych decyzyjnie oraz prywatną stomatologię o całym spektrum możliwości finansowych i merytorycznych – od najwyższych do najniższych.
Mamy więc XXI wiek, zdaliśmy sobie sprawę, że współczesna stomatologia jest bardziej zorientowana na leczenie danych zaburzeń niż pacjenta, co wraz z postępującą specjalizacją powoduje nadmierne zawężenie patrzenia na pacjenta. Z jednej strony to zrozumiałe ze względu na możliwości szkolenia i podnoszenia jakości leczenia, ale z drugiej strony może przypominać znane z zarządzania „wspinanie się po drabinie osiągnięć, która – jak się okazuje – przystawiona jest do niewłaściwej ściany”. Lekarze reprezentują bardzo zróżnicowany poziom wiedzy i umiejętności. Mamy tendencję do podkreślania sukcesów w leczeniu pacjentów, nie przykładając należytej wagi do dyskusji o powikłaniach. Taki dysonans nie dziwi, biorąc pod uwagę to, co na co dzień widzimy w naszym życiu społeczno-politycznym.
Dotarliśmy więc do punktu kulminacyjnego: Quo vadis, stomatologio? Lub where do you go, dentistry – żeby młodsi zrozumieli.
Mam nadzieję, że wyjaśniłem te „inne okoliczności”, o których wspominam na początku tekstu, okoliczności, które upoważniają mnie do sformułowania poniższych stwierdzeń.
A co to oznacza w mojej praktyce? Jak wyobrażam sobie pracę z pacjentem, który zgłasza się do mnie? Zazwyczaj przychodzą do mnie pacjenci z problemem wady zgryzu i już występującymi jej konsekwencjami w postaci patologicznego starcia zębów, z patologią przyzębia, ewentualną artropatią stawu skroniowo-żuchwowego. (Jestem szczęśliwy, gdy jest to młodociany pacjent jeszcze tylko z wadą zgryzu, którego nasze leczenia może uchronić przed wymienionymi następstwami, a nie czterdziesto- czy pięćdziesięcioletni, u którego czynnik psychologiczny może mieć znaczny wpływ na podejmowane decyzje). Wiedząc, że w stomatologii nie ma niczego tak doskonałego, jak własny, zdrowy ząb pacjenta, staramy się wdrażać profilaktykę i leczenie tak wcześnie, jak to tylko możliwe. Wizytę rozpoczynamy od rozmowy, wysłuchania potrzeb pacjenta i – co równie ważne – musimy się jak najwięcej dowiedzieć o przekonaniu pacjenta co do leczenia. Czasami w tej pierwszej wizycie uczestniczą rodzice, mężowie, żony czy dziadkowie, a lekarz musi mieć świadomość, że ostateczna decyzja wyboru metody i zakresu leczenia jest często wynikiem rodzinnych dyskusji. Przyznam, że na takich spotkaniach, choć z założenia tylko informacyjnych, nierzadko dochodzi u pacjentów do zmiany przekonania co do leczenia. Pamiętajmy, że przekonanie o czymś potrafi być oporne na ogólną logikę, ale ta przedstawiona indywidualnie danemu pacjentowi i jego bliskim może być naprawdę skuteczna w procesie leczenia. Te spotkania muszą się odbywać w odpowiedniej przestrzeni i nie jest nią na pewno fotel dentystyczny. Mój gabinet ma „zieloną strefę”: jest w niej stół, kilka krzeseł, modeli zębowych, duży monitor z kilkunastoma animacjami, schematycznie przedstawiającymi przebieg leczenia. Pamiętajmy, że pacjenci nie mają naszej wiedzy merytorycznej. Dlatego skuteczna komunikacja lekarz–pacjent wymaga od nas sporych umiejętności w przekazywaniu fachowej wiedzy. Ta rozmowa jest niesłychanie ważna, ponieważ określa skalę problemu, a nadto buduje zaufanie i jest wstępem do dalszego działania.
Jeżeli nawiązaliśmy nić porozumienia, z ogólnych informacji przechodzimy do indywidualnej diagnostyki: modeli, badań RTG (włączając w uzasadnionych przypadkach CBCT), fotografii wewnątrz- i zewnątrzustnej, które to zebrane i połączone z tym, czego dowiedzieliśmy się w wywiadzie o pacjencie, stanowią podstawę do opracowania planu leczenia. Powstaje on zespołowo i w zależności od potrzeb dobieramy skład tego zespołu, który swoje ustalenia tworzy przy stole. W jego skład wchodzą: ortodonta, protetyk, chirurg, periodontolog, stomatolog, a czasami psycholog. Zdecydowanie preferujemy czynną dyskusję lekarzy nad danym przypadkiem w porównaniu z przesyłaniem pisemnych konsultacji na odległość – często są one oficjalną uproszczoną wersją, która nie daje tej synergii rozwiązań, powstających w trakcie rozmowy. Tak przygotowany plan zostaje w formie pisemnej przedstawiony pacjentowi. Nasz plan budujemy od określenia sytuacji szkieletowej twarzoczaszki pacjenta, która jest punktem wyjścia do makroestetyki twarzy oraz budowy górnych dróg oddechowych, dla których położenie tkanek miękkich jest pochodną budowy szkieletu (ogólnie pacjenci „retruzyjni” bywają zagrożeni zespołami obturacyjnymi, wpływającymi nie tylko na jakość, ale i długość życia pacjenta). Wchodząc w głąb układu stomatognatycznego, analizujemy wpływ danego typu szkieletu na pochodne warunki zgryzowe, „stawowe” oraz ich wpływ na jakość przyzębia. Protetyk, ortodonta oraz stomatolog ustalają ostateczną mikroestetykę uzębienia. Jesteśmy gotowi do rozmowy.
Rozmowa z pacjentem z założenia jest propozycją leczenia z określeniem zakładanych wyników oraz możliwych następstw podjęcia i niepodjęcia danego typu leczenia. Z szacunku dla pacjenta i jego suwerennej, samodzielnej decyzji nigdy podczas rozmowy nie pada stwierdzenie: „musi Pani / Pan to zrobić”. Oprócz pisemnej formy planu leczenia pacjent dostaje potrzebny mu czas na podjęcie decyzji. Dajemy mu przestrzeń na zbudowanie w sobie przekonania co do leczenia. Jeżeli decyzja jest na tak, wiemy, że mamy wspólny cel. Poświęcony pacjentowi czas nie idzie na marne. Powstaje relacja wspólnego, czytelnie określonego interesu z akceptacją trudów poniesionych w trakcie jego realizacji. Wtedy możemy prowadzić wielopłaszczyznowe leczenie w poczuciu pełnej współpracy ze strony pacjenta. Ustalone ryzyka podejmujemy wspólnie.
Jakie więc widzę rozwiązanie dla lekarzy stomatologów pracujących w swoich małych gabinetach? Albo zostajemy stomatologami pierwszego kontaktu, albo – jeżeli chcemy rozwijać nasze możliwości – specjalizujmy się, ale dobierając się w ściśle ze sobą współpracujące zespoły. Zaufajmy sobie. Trochę to niewygodne, bo przyzwyczailiśmy się do niewychodzenia z naszych gabinetów, ale stało się – teraz musimy. Komunikacja, transfer wiedzy to znak XXI wieku. Innego wyjścia nie ma. Razem będziemy bezpieczniejsi, a nasi pacjenci nie posądzą nas o nieinformowanie o innych możliwościach leczenia. Pamiętajmy, że wszystko, co powiemy pacjentowi przed leczeniem, jest neutralnym dla nas wyjaśnieniem. Jeśli jednak mówimy to po leczeniu, jest to już tłumaczenie się.
Podsumowując, słowa klucze to: leczenie zespołowe oparte na bliskich relacjach zapewniających niezakłóconą komunikację.
Cel mamy, mapy są do znalezienia, ruszajmy zatem. W drogę!
lek. dent. Michał Szewczyk, dr hab. n. med. Magłorzata Pihut
lek. dent. Paulina Osiecka, dr n. med. Anna Maria Oleksiejuk
lek. dent. Bartłomiej Karaś